viernes, 15 de abril de 2011

TEATR JEST JAK DOM


O wymiotach, emocjonalnej bulimii i spojrzeniach, od których wszystko się zaczyna z Wojciechem Niemczykiem i Tomaszem Nosińskim rozmawia Magdalena Boczkowska.
Magdalena Boczkowska: Pretekstem do naszego spotkania jest spektakl „Samotność pól bawełnianych”, zacznijmy więc od niego. Jaka potrzeba sprowadziła Klienta i co ma do zaoferowania Dealer? Wydaje mi się, że można pragnąć czegoś, nie wiedząc, co to jest. Ale czy można, bez takiej wiedzy, próbować komuś coś zaoferować?

Wojciech Niemczyk: Myślę, że w każdym momencie coś sobie oferujemy i coś w zamian otrzymujemy. Samą swą obecnością, byciem wobec kogoś podlegamy zasadzie kupującego-sprzedającego. Mogą to być rzeczy bardziej lub mniej określone, namacalne.

M.B.: Zatem życie to deal.

W.N.: Tak, przecież nawet w stosunku do osób, z którymi nie mamy bezpośredniego kontaktu, czujemy jakąś zależność, przynależność do bycia w grupie.

Tomasz Nosiński: Mnie najbardziej interesuje sam moment spotkania, spotykania się w życiu. Myślę, że punktem wyjściowym do spotkania Klienta i Dealera jest sytuacja mocno nacechowana i ujęta w ramy zabawy, dyskoteki, tańca, jakkolwiek by to nazwać. Ciekawe jest niedookreślenie tego, co możemy sobie nawzajem dać. Spotykamy się, by sobie coś zaoferować, podjąć współpracę. W spektaklu mamy zaś spotkanie wynikające ze spojrzenia, z tego, że ludzie się na siebie „naszli” i to powoduje, że mają sobie coś do zaoferowania bądź też nic. A wracając do Twojego pytania, nie wiem. I tak naprawdę nie wiemy tego do końca. Coś sobie dajemy, ale nie wiadomo, po co i dokąd to nas zaprowadzi.

M.B.: Tak, ale kiedy już myślimy, że wszystko zmierza do w miarę szczęśliwego zakończenia, że deal zostanie dokonany, Klient pyta „więc jaka broń?”. To swoista kapitulacja, klęska. Porażka jest nieuchronna? Jedynym wyjściem jest walka?

W.N.: Ale to też jest jakiś rodzaj transakcji. Walka.

T.N.: Bo walka jest bardzo podobna do stanu zakochania. Wydaje mi się, że jak ludzie ze sobą walczą, to muszą się poniekąd pokochać, muszą się nawzajem zbadać, poznać. To jest dla mnie równie interesujące, że i walce i w sytuacji, w której dwie osoby spotykają się i zakochują się w sobie, albo na przykład zaczynają nienawidzić, występuje podobny mechanizm. Na tym polega jego nie tyle uniwersalność, co jakaś ponadczasowość.

M.B.: Wszystko zaczyna się od spojrzenia.

T.N.: Tak, jakiegoś spostrzeżenia, pierwszego spojrzenia, które nie wiadomo, do czego może nas doprowadzić.

M.B.: Tytuł jednej z recenzji brzmiał „Ballada o seksualnej zależności”... Seks to deal? Wymiana płynów? Walka pomiędzy Dealerem i Klientem? W tekście Koltèsa padają słowa, które widnieją również na plakacie „Samotności...”, ale nie padają w Waszym spektaklu. „Nie ma miłości”. To prowokacja?

T.N.: Ja nie użyłbym słowa prowokacja. Ale dlaczego jest tak, że „nie ma miłości”, a jest seksualna zależność? Chyba odnosi się to bardziej do ciała. Jeżeli myślimy o pożądaniu, często ograniczamy je tylko do ciała i jest to zrozumiałe. I tutaj też do czegoś takiego dochodzi. Klient nie tyle nawet oferuje swoje ciało, co po prostu pokazuje, co ma. Ale to też nie to, dowiadujemy się o tym później. Nie chodzi o ciało, nie chodzi o odbycie stosunku. Jak to połączyć z tym, że „nie ma miłości”...? To takie przewrotne, bo... ona jest, tylko że miłość może być nienawiścią, walką i pożądaniem.

W.N.: Być może jest to miłość bardziej wektorowo skierowana na samą siebie, miłość do własnej miłości, miłość potrzeby kochania.

M.B.: Bliskości?

W.N.: Tak. Miłość do odczuwania, dotykania, przeżywania.

T.N.: I tutaj wchodzimy także w sferę teatru, tzn. mamy aktorów, którzy mają potrzebę miłości widzów, przypodobania się widzowi.

W.N.: Lub też wzbudzenia nienawiści. Ona też jest silnym uczuciem i musi wynikać z ogromnej bliskości, o którą na każdym kroku walczymy.

T.N.: Kiedyś interesowało mnie, co aktor może mieć do zaoferowania. Widzowie przychodzą do teatru i czegoś oczekują i jest to kolejna zależność na gruncie teatralnym. Walka miłości i nienawiści pomiędzy widzem-aktorem, aktorem-widzem.

M.B.: Na scenie erotyzm rodzi się z dystansu. Nie patrzycie na siebie, właściwie nawet nie mówicie do siebie, raczej obok siebie. Tym razem widz staje się ważniejszy, to do niego kierujecie swoje słowa, jest przy tym wtrącony w stan niepewności, nie może przewidzieć, co się za chwilę zdarzy. Co staje się zatem ważniejsze? Relacja aktor-grana postać, aktor-widz, postać-widz?

T.N.: Czy postać-postać? Hm... tutaj bym jednak nie zawężał. Myślę, że nadrzędna jest jednak, nie wiem Wojtku, czy się ze mną zgodzisz, relacja widz-aktor. Tyle tylko, że budowane jest ona za pomocą tych wszystkich środków.

W.N.: Myślę, żeby – tak jak powiedziałeś – nie ujmować, nie zawężać żadnej z tych relacji. Tak naprawdę, to od początku do końca jest walka na wszystkich polach z taką samą równą siłą. Możemy wspomnieć na przykład o walce o partnera na scenie – do tego aktorowi również potrzebny jest widz.

M.B.: Reakcja widowni jest ważna?

W.N.: Tak, bo działa również w drugą stronę. Walczy się o widza, o jego uwagę, a on może oddziaływać na postać.

M.B.: Czy szkoła teatralna przygotowuje do tego typu wyzwań?

T.N.: Powiedziałbym, że wszystko przygotowuje.

W.N.: Tak, to tak jakbyśmy zapytali, co w ogóle kształtuje człowieka. Aktor to przede wszystkim człowiek z jego bagażem doświadczeń. A tym, co różni aktora od osoby wykonującej inny zawód, jest na pewnym etapie inne pragnienie. Tak naprawdę przecież każdy z nas jest aktorem w swoim życiu.

T.N.: Aktor chyba częściej wymiotuje życiem. Ja to nazywam wymiotowaniem, czyli trzeba się najeść, a potem to zwrócić. Aktorzy to są ci, którzy często wymiotują (śmiech).

W.N.: Taka bulimia emocjonalna (śmiech).

T.N.: A wracając do Twojego pytania o szkołę. Można powiedzieć, że i tak i nie. W szkole z reguły uczymy się całkiem innych rzeczy, myślimy, że niepotrzebnych, ale z perspektywy czasu przekonujemy się, że wszystko jest potrzebne i ze wszystkiego można czerpać. To, co było najmniej istotne, później się okazuje tym najpotrzebniejszym. Ale i tak najważniejsze jest to, czego żadna szkoła nie nauczy, a mianowicie ten moment, w którym człowiek spostrzega, że sam musi kształtować się. To są trudne momenty, może dojść do pewnych załamań czy wątpliwości. Każdy musi przejść przez to sam. Przekonać się, jak radzić sobie ze sobą i na przykład z widownią.

W.N.: W naszej pracy fantastyczne jest to, że bez względu na to, co robimy, zawsze startujemy z punktu zero. Przynajmniej ja tak mam. To nie jest tak, że ja już coś wiem. Mimo doświadczeń, jakie posiadam, zawsze mam poczucie, że robię wszystko zupełnie od nowa.

T.N.: To podstawa i fundament. Zawsze można startować z pozycji „wiem, że nic nie wiem”.

M.B.: Być tabula rasa.

T.N.: Tak, tak. „Wiem, że nic nie wiem” – takie typowo sokratejskie podejście. Nie, że coś wiem, że coś osiągnąłem, że coś kiedyś zrobiłem. To jest chyba najgorsza pułapka – przekonanie, że koniec, bo się udało. Ale skoro się raz udało, dlaczego nie mam zrobić tego jeszcze raz od nowa, prawda? Skoro to było – czasem trzeba używać tego słowa – twórcze, nie może być inaczej.

M.B.: Twórcze jest lepsze niż odtwórcze.

T.N.: Dokładnie tak. W innych dziedzinach mamy tak samo w sytuacji, w której dochodzi już tylko do prostego powielania samego siebie, zależności, które się poznało, ludzi, których się sprawdziło. Później mamy taką „fabryczkę”, która produkuje masowo ciągle to samo, z tym samym odpowiednim napisem. Chodzi o to, by to, co robimy, nie było taśmowe.

W.N.: Zawsze jest tu i teraz.

M.B.: W Polsce Koltès został odkryty dopiero niedawno, gdzieś w połowie lat 90. Do tej pory kilkakrotnie wystawiano różne jego sztuki. Po „Samotność...” też już sięgano – w 1995 w Zielonej Górze i w 2003 w Krakowie. Teraz w Teatrze Słowackiego przygotowywany jest monodram „Noc tuż przed lasami”. Teksty Koltèsa są dalej aż tak aktualne?

T.N.: Myślę, że bardzo. Im dłużej siedzimy w tych tekstach, tym mocniej odczuwamy ową niesamowitą wręcz aktualność.

W.N.: To też piękna proza poetycka.

T.N.: Przepiękna. Tam jest filozofia, która porusza wszystkie kwestie, które składają się na życie człowieka. Spostrzeżenia o tym, kim jesteśmy i o tym, czym możemy być zaślepieni, na przykład powielaniem stosunków, jakie panują między nami i zwierzętami. Są tam słowa, które mogłyby stać się nawet jakimiś sloganami mówców szerzących nową ideologię. W „Samotności...” Koltès w tylko dwóch postaciach, Klienta i Dealera, zawarł wszystko, co ważne w człowieku.

M.B.: Podobno początkowo miał to być Punk i Bluesman.

T.N.: Dowiedzieliśmy się o tym później, już po premierze i było to dla nas tym bardziej szokujące. Klimat, który został stworzony do tego spektaklu może bowiem poniekąd przypominać właśnie koncert czy występ punkowy czy rockowy.

<="" b="">

T.N.: To nie jest proste, ale nam właśnie o to chodzi, by nie było proste. Nagość jest moim kostiumem i mimo że rozbieram się jako ja, Tomasz Nosiński, robię to niejako w postaci, którą gram – w tym powolnym rozbieraniu nie czuję wstydu.

W.N.: Trudność pojawia się w momencie, w którym jako aktor trzeba podjąć decyzję, że chce się to zrobić, chce się wejść w ten spektakl, zaufać reżyserowi, zaufać sobie. To jedyna trudność. Mówimy o skrajnych emocjach, a w takich sytuacjach człowiek nie zastanawia się, gdzie zrobić pauzę, postawić przecinek. Kiedy rządzą nami emocje, kiedy dajemy im się ponieść, dopiero po jakimś czasie przekonujemy się, że się upokorzyliśmy albo że zrobiliśmy coś wbrew sobie. Wynika to stąd, że na każdym kroku jesteśmy uczeni przybierania póz, wkładania masek. Udajemy, nie stać nas na szczerość.

T.N.: Dlatego trudniej jest nosić kostium, ten garnitur, który jakoś określa, jak wyglądam. Łatwiej jest się rozebrać, być czystym, być człowiekiem, nie rodzimy się przecież w ubraniu. Nagość jest naturalniejsza, wszystko, co na siebie nakładamy jest maską. Ta scena jest takim moim powrotem do źródła, pokazaniem, jaki jestem naprawdę. Tak samo pierwotny jest krzyk czy śpiew, który narodził się, bo człowiek nie mógł wyrazić pewnych emocji mową. U Koltèsa w ogóle jest dużo rzeczy, które wracają do źródła. Obnażanie emocji jest więc pokazaniem prawdziwego człowieka. Krzyk Wojtka jest czymś niezwykle pierwotnym. Myślę, że można by ten spektakl zagrać samymi tylko takimi pierwotnymi odgłosami, dźwiękami. To też piękny język podobny do tego używanego przez dzieci zanim narzuci im się inny, uwarunkowany społecznie.

M.B.: Czy jest zatem coś, czego nie bylibyście w stanie zagrać?

W.N.: Nie wiem, nikt na przykład nie kazał mi się ciąć na scenie.

T.N.: Ja na pewno nie zagrałbym czegoś, co nie miałoby jakiegoś większego uzasadnienia. Mogę założyć czerwone buty, ale muszę wiedzieć, po co. Wyobraźmy sobie, że przychodzi reżyser i każe mi się onanizować kablem, ja to mogę zrobić, ale muszę wiedzieć, czemu to ma służyć. Może to trochę egoistyczne, ale muszę to wiedzieć.

M.B.: Sam Rychcik nazywa swój teatr „histerycznym”, mówi się, że spala aktorów. W „Samotności...” kondensują się wszystkie cechy jego wcześniejszych spektakli takich jak „Versus. W gęstwinie miast” czy „Fragmenty dyskursu miłosnego”. Wszędzie aktor inscenizuje swoje ciało, wystawia się na pokaz, zawiera deal z widzami. Jak wspominacie pracę z tak wymagającym reżyserem? Obaj pracowaliście z nim już wcześniej.

W.N.: Ja akurat spotkałem Radka już w szkole, ale nie miałem z nim jakiejś większej styczności. W nim od początku był wyczuwalny niesamowity potencjał, ma ogromną charyzmę, masę pomysłów. Byłem mile zaskoczony jego pracą z aktorem, bo z jednej strony Radek jest bardzo pewny siebie, a kiedy aktor spotyka reżysera pewnego swej wizji, ma ogromne poczucie bezpieczeństwa, a z drugiej...

T.N.: Taka pewność w tej pracy jest bardzo ważna. Ale z drugiej strony, potrafi brać z nas naprawdę dużo. Powiedziałaś, że nas spala, polega to na tym, że jest u niego dużo działania ruchowego, które ma doprowadzić do stanu wyczerpania. Ten stan jest dla Radka najważniejszy. Mam wrażenie, że gdybym powiedział, że już nie potrafię, nie jestem w stanie dłużej tego robić, to Radek odpowiedziałby, że właśnie o to chodzi, to ten moment, na którym mu zależało.

W.N.: Z czysto technicznego punktu widzenia jest to taki moment, w którym bardzo ciężko okłamać przede wszystkim samego siebie.

T.N.: Przy każdym kolejnym spektaklu moglibyśmy pomyśleć, że trzeba przestać tak ciągle się spalać, bo ile można. Ale kiedy nie ma tego momentu, wszystko staje się... błahe.

M.B.: Każdy spektakl jest jedyny i niepowtarzalny?,/b>

W.N.: Oczywiście.

T.N.: Ileż to razy już przekonaliśmy się, że tak jest! (śmiech) Inaczej być nie może. Efekt końcowy jest podobny, bo w konstrukcji nie ma miejsca na przypadkowość, ale sposób dochodzenia do finału może być różny.

M.B.: A gdyby Radek zaproponował Wam jakąś rolę, nie mówiąc o niej nic bliższego, zgodzilibyście się pracować z nim w ciemno?

W.N.: Bez chwili zastanowienia.

T.N.: Oczywiście.

W.N.: Radek jest osobą, która niesamowicie czerpie z aktora. Nie było sytuacji, w której by przyszedł i powiedział, że już wszystko wie. W narodzinach tego naszego małego dziecka uczestniczyliśmy wszyscy w każdej sekundzie każdej próby.

T.N.: Muszę przyznać, że doszło nawet do takiej sytuacji, w której tuż przed premierą nie wiedziałem, jaka jest moja postać. Cały czas szukałem i w którymś momencie poczułem totalną bezradność, niemożność otwarcia się, strach, że jestem gdzieś obok. I nagle przyszedł taki moment, ta złota chwila. To ogromne zaufanie Radka do mnie. On wie, że to może przyjść tydzień przed premierą albo i nie. Ale daje czas, mówi „czekam”.

W.N.: Tomku, pewnie pamiętasz, jak ja miałem taki moment zwątpienia w pierwszym tygodniu prób. Była taka chwila, kiedy czułem się jeszcze gdzieś z boku. Czułem porozumienie między Tomkiem a Radkiem, a sam byłem bardzo od nich odległy. Tak naprawdę na zwątpienie jest tylko jedno wyjście – pracować, pracować i jeszcze raz pracować. I nagle ten moment przełamałem i każdego kolejnego dnia nasze postaci na nowo nas zaskakują.

T.N.: Odpowiadając jeszcze na Twoje pytanie, czy w ciemno przyjąłbym jego propozycję – tak, bo wiem, że za każdym razem praca z Radkiem może stać się niezwykłą przygodą.

W.N.: Radek w trakcie pracy nie myśli o efekcie końcowym. Nigdy nie zakłada, że to będzie sukces.

T.N.: Ludzie są przyzwyczajeni do różnych rodzajów teatru. Coś może być bardziej zjadliwe a coś mniej. Ja lubię spektakle i lubię grać w takich spektaklach, które nie są...

M.B.: Oczywiste?

T.N.: Oczywiste i takie, które mają tylko zwolenników. Zawsze mam wrażenie, że spektakl jest do niczego, skoro się wszystkim podoba. Bo to nie o to chodzi. Bardziej interesujące są sprawy dyskutowane, poruszające.

M.B.: Wasz spektakl jest bez wątpienia dyskutowany, ale i doceniany. Nagrody, na przykład na wałbrzyskich Fanaberiach, niezwykle pozytywne, wręcz entuzjastyczne recenzje, zaproszenia, choćby na katowickie Interpretacje. Podobno prowadzone są również rozmowy z International Performing Arts Festival w Vancouver.

T.N.: Tak, tak. Jest jeszcze Kontrapunkt w Szczecinie, Kontakt w Toruniu, we wrześniu wyjazd do Portland. Zaproszenia są. Trzeba jednak zauważyć, że dobrym startem dla „Samotności...” była Boska Komedia, niesamowita publiczność i odbiór.

W.N.: Rzadko się to zdarza, ale my mieliśmy szczęście zagrania tam dwukrotnie.

T.N.: Podobało nam się też, że jesteśmy poza konkursem.

M.B.: Mniejsza presja?

W.N.: Chyba nawet nie to. Przypominam sobie dzień, kiedy przyjechaliśmy do Wałbrzycha i dopiero na miejscu dowiedzieliśmy się, że bierzemy udział w jakimś konkursie. W ogóle o tym nie myśleliśmy. To też jest specyfika tego spektaklu – przy nim jesteśmy tak skupieni, że nic nie jest w stanie nas z tego wytrącić. Najważniejsze jest pragnienie, by zagrać po raz kolejny.

T.N.: Po co nam ta niepotrzebna presja? My robimy swoje, nie chcę nazywać tego sukcesem. Robimy swoje.

W.N.: Myślę, że sukcesem jest to, że Radek przyjechał właśnie do Kielc. Miasto, w którym chce się coś zrobić, przecież też wywiera ogromną presję, a w tym przypadku nigdzie jej nie było. Dyrektor teatru przyszedł tylko na pierwszą generalną próbę, zaufał nam.

M.B.: To Wasze najlepsze role? Oczywiście do tej pory. O roli Dealera krytycy pisali jako o przejściu samego siebie, grze w transie, prawdziwym majstersztyku. Beata Frysztacka o Twojej roli, Tomku, pisała natomiast, że należy utworzyć Antologię Wielkich Męskich Ról Teatralnych i obok Holoubka, Olbrychskiego, Treli, wpisać do niej również Ciebie.

T.N.: (śmiech) Zgadzam się co do Wojtka.

W.N.: Ja się zgadzam w przypadku Tomka. Każdą swoją kolejną rolą to potwierdza.

T.N.: Wojtek! Nie, nie, nie. Powiem tak, lubię grać tę rolę. Ale pamiętam też inne swoje role, które uwielbiałem grać, ale byłem wówczas na innym etapie życiowym, inne rzeczy miałem w głowie, pewnych uczuć nie znałem w ogóle, zwłaszcza silnych. Chciałbym w przyszłości, mając jeszcze więcej doświadczeń, zagrać coś zupełnie innego.

W.N.: Z biegiem czasu, kiedy zmieniamy się jako ludzie, grane przez nas postaci również się zmieniają.

T.N.: Myślę, że to są dobre dla nas role właśnie na ten czas. Na teraz.

M.B.: Są jakieś role, o których marzycie?

W.N.: To chyba zależy od tego, jak długo jest się zaangażowanym w teatr czy jak długo obcuje się z literaturą. Ja nie jestem osobą, która byłaby od dawna związana z tym środowiskiem, nie należałem do kółka teatralnego, moi znajomi nie chodzili do teatru, jestem tu z innych powodów. Ale mam taką rolę, którą chciałbym zagrać, to rola Płatonowa. Kiedyś czytając Czechowa, poczułem, że ta postać jest mi jakoś bliska.

T.N.: To dziwne, ale ja zawsze chciałem zagrać kardynała albo papieża, czy to na scenie czy w filmie. Nie jestem w stanie powiedzieć dlaczego. Nie mam pojęcia, ale wiem, że chciałbym.

M.B.: Powiedziałeś kiedyś, że najgorsza dla aktora jest rola amanta.

T.N.: Tak, na przykład nigdy nie chciałbym zagrać Romea. Nie lubię jego tekstów, są takie słodkie. Wolę postacie, które są ciemne, mroczne. Kardynała też nie chciałbym zagrać świętego, tylko raczej taką szarą eminencję, która coś knuje. Takie postaci są po prostu ciekawsze. Amant musi tylko pięknie wyglądać i pięknie mówić, by być pożądanym. Mnie takie aktorstwo nie pociąga. Kiedy zobaczyłem Christopha Waltza w „Bękartach wojny”, pomyślałem, że chciałbym tak grać, z taką elegancją, z takim wachlarzem emocji.

W.N.: Czasami może się też zdarzyć tak, że bardzo pragniesz zagrać jakąś rolę, a tu przychodzi reżyser ze swoją wizją tej postaci i potrafi ci ją tak skutecznie obrzydzić, że już nie chcesz jej grać. Tak naprawdę wszystko zależy od realizacji.

T.N.: Najciekawsze i tak są wyzwania. Gdyby mi ktoś na przykład powiedział, że chciałby bym zagrał Gertrudę z „Hamleta”, zgodziłbym się. Ale wiem, że muszę się jeszcze dużo nauczyć. Są rolę, które chciałbym zagrać, ale nie wiem, czy byłby w stanie, czy teraz potrafiłbym.

W.N.: Pewnych rzeczy nie jesteśmy w stanie przeskoczyć i grana postać musi być zbieżna z tym, kim w danej chwili jesteśmy jako aktorzy.

M.B.: Wyobrażacie sobie życie bez aktorstwa, bez teatru? To chyba jak narkotyk...

W.N.: Bez względu na to, w jakim spektaklu brałbym udział, zawsze staram się dawać z siebie wszystko. Nie ma znaczenia, czy spektakl jest uznawany za dobry czy nie, jest dla nas wyzwaniem. Jeśli pewnego dnia wyjdę na scenę i poczuję, że coś mi przychodzi lekko, że nie muszę się o nic starać, że wszystko wiem, będzie to moment, w którym albo powinienem zmienić zawód albo zacząć wszystko od początku.

T.N.: Muszę jeszcze coś powiedzieć. Codziennie śledzę prasę branżową, na przykład e-teatr, i kiedy zaczynam czytać nagłówki i tylko na ich podstawie miałbym podjąć decyzję, czy zostać w zawodzie, to nie. Tu nie ma pieniędzy, tu coś zamykają, nie ma dotacji, tu nie warto nic robić. itd., itp. Na szczęście dla nas okazuje się, że nie zawsze tak jest. Przyjeżdżamy do Kielc, wszyscy przychodzą na 15 na próbę i po prostu nam się chce. To jest piękne, że są jeszcze ludzie, którym się chce. I za każdym razem mamy pełną widownię, ludzi, którzy chcą nas oglądać. Kocham teatr. Kiedy przez tydzień, dwa nie gram, czuję jak mnie roznosi, potrzebuję jakiegoś spalenia się.

W.N.: Coś w tym jest. Ja na przykład już w ogóle nie wchodzę na e-teatr. Są ludzie, którzy w tym wszystkim się zatracili, nie stać ich na świeżość, na podjęcie inicjatywy, postawienia sobie wysoko poprzeczki.

T.N.: I potem toczą się debaty polityków, czy aktor musi mieć magistra czy nie, czy powinien grać w serialach, czy nie. Przypomina mi to sytuację, kiedy o tym, co mają robić kobiety, wypowiadają się ludzie, którzy nigdy kobietą nie byli. Czemu kultura musi być traktowana jak luksus? Najbardziej denerwują mnie wypowiedzi tych, którzy kompletnie nie znają specyfiki zawodu aktora. Ale piękne natomiast jest to, że są ludzie, którzy mają już po 80 lat, w teatrze pracują od 60 za pensję, która wystarcza im może na tydzień, ale pracują, bo to kochają. Teatr to dom, do którego się wraca.

M.B.: Oby więc zawsze był przytulnym i bezpiecznym domem. Dziękuję Wam za rozmowę.

W.N., T.N.: Dziękujemy.http://artpapier.com/?pid=2&cid=4&aid=2414

No hay comentarios:

Publicar un comentario